O pisaniu definicji z dziećmi, nauczycielu konstruktywiście i kreatywności
11 / 09 / 2024
wywiad z dr Joanną Pękalą, adiunktem pracującym w Wydziale Pedagogicznym Uniwersytetu Warszawskiego. Pani doktor zajmuje się zagadnieniami z zakresu pedeutologii, między innymi poczuciem skuteczności nauczyciela i etyką profesji pedagogicznej. Jest autorką kilkunastu artykułów oraz książki pt.: „Etos nauczyciela – mit czy rzeczywistość?”
Agata Głażewska: Skąd się u Ciebie wzięło zainteresowanie definiowaniem wspólnie z dziećmi?
Dr Joanna Pękala: Moje zainteresowanie pochodzi jeszcze z czasów, kiedy pracowałam w szkole podstawowej jako nauczycielka wczesnej edukacji i zauważyłam, że dzieci mają pewien problem z formułowaniem definicji. Nie była to trudność wynikająca z deficytów, a raczej po prostu z konkretnego poziomu rozwoju. Otóż dzieci formułowały definicje za pomocą przykładów. Gdy zadawałam im pytanie: „Co to jest przyjaźń?”, odpowiadały: „Przyjaźń jest wtedy, kiedy…”, po czym podawały przykład. Wytłumaczyłam im, że nie możemy mówić: „To jest wtedy, kiedy…”, jeżeli definiujemy rzeczownik. Sformułowania „wtedy, kiedy…” używamy, by powiedzieć, że coś się wydarzyło w określonym czasie.
A.G.: Jak więc należy rozpocząć tworzenie definicji pojęcia?
Dr J.P.: Konieczne jest znalezienie pierwszego wyrazu, a to stanowiło dla moich uczniów dużą trudność. Doszłam jednak do wniosku, że w zasadzie można u trzecioklasistów odwołać się do wiedzy, jaką oni mają z dziedziny nauki o języku. Przecież wiedzą już, czym jest rzeczownik, prawda? Powiedziałam im więc: „Zobaczcie, że kiedy zaczynamy definicję, to najważniejszy jest ten pierwszy wyraz. I zazwyczaj jest to rzeczownik. A kiedy nam zależy, żeby pokazać jakąś czynność, to wtedy też mamy do czynienia z rzeczownikiem, tylko odczasownikowym”.
A.G.: A jak w praktyce wyglądało takie definiowanie?
Dr J.P.:Zawsze zaczynaliśmy od szukania pierwszego wyrazu i to szło na początku dość opornie. Zadałam na przykład pytanie: „Co to jest przyjaźń?”. Kilku uczniów od razu stwierdziło: „Przyjaźń jest wtedy, kiedy…” Były jednak już takie osoby, które wiedziały, że nie jest to dobry początek definicji: „Pani mówiła, żeby nie używać słów: „wtedy, kiedy…”, tylko żeby wymyślić rzeczownik”. Szukaliśmy, w takim razie, odpowiedniego rzeczownika. Ktoś powiedział: „Przyjaźń to uczucie”. Kto inny zaprzeczył: „Nie, to nie jest uczucie”. Spytałam więc: „Czy, w takim razie, przyjaźń jest na długo, czy na krótko?”- Na długo.- A uczucie przecież nie zawsze jest na długo. Musi być coś dłuższego.- To może zachowanie?- Zachowanie też się wydaje jednorazowe. W stosunku do przyjaciela przecież jesteś jakiś na stałe.- To może zbiór zachowań? Nie mogłam na początku wymagać, żeby wiedzieli, że zbiór zachowań wzmocnionych wartościami to będzie postawa. Wyjaśniłam więc im to pojęcie, a potem, gdy na przykład definiowali patriotyzm, to wiedzieli, że to będzie jakaś postawa, czyli więcej niż zachowanie. Zatem sformułowanie jednej definicji stanowiło bazę do kolejnych.
A.G.: I tym sposobem dochodzili pewnie do coraz większej wprawy?
Dr J.P.: Oczywiście. Po pewnym czasie zauważyłam, że radzą sobie coraz lepiej. Wytworzył się w nich pewien nawyk. Otóż, kiedy mówiłam: „Stwórzmy razem definicję”, to dzieci przede wszystkim cieszyły się na tę wspólną pracę. Potem, jak tylko podałam wyraz do definiowania, od razu mówiły: „no to szukamy rzeczownika”.
A.G.: Widać, że wzbudziłaś w nich entuzjazm?
Dr J.P.: Tak, i to duży. To była klasa samych chłopców, więc ich było trudno zainteresować czymś innym niż matematyką. Poza tym lubili się popisywać przed sobą. Gdy więc udało się wzbudzić entuzjazm, to się cieszyłam, ale musiałam robić skrycie, bo kiedy cieszyłam się otwarcie, oni tracili zainteresowanie.
A.G.: A czy Ty im dawałaś zasób słów, czy każde słowo musieli wymyślać sami?
Dr J.P.: Nie przygotowywałam żadnego zasobu słów, więc szukaliśmy w głowach. Na tym polega w ogóle kreatywność. Wielu nauczycielom – interesuję się tematem kształcenia nauczycieli – kreatywność kojarzy się z koniecznością przygotowywania różnych materiałów na zajęcia, takich jak na przykład: papier kolorowy, nożyczki, gazety, materiał medialny itp. A kreatywność, pomysłowość jest w głowie, ponieważ przecież bardzo ciekawym narzędziem jest sam mózg i to nie jeden, ale kilka produkujących różne pomysły. Dzieci bardzo chętnie pracowały i tworzyły definicje w grupach.
A.G.: A czy po stworzeniu definicji sprawdzaliście w słowniku, czy tam definicja jest podobna?
Dr J.P.: Czasami tak, czasami nie. Oczywiście była to też okazja, aby się nauczyć szukać haseł w słownikach: że najpierw szukamy pierwszej litery, potem kolejnej itd. – według alfabetu. Ale gdy znajdowaliśmy, to nawet nie trzeba było pytać, czyja definicja lepsza - zawsze mówili, że ich.
A.G.: Czyli taka praca dawała im też poczucie, że robią coś wartościowego. Wynikało to pewnie nie tylko z tematu, ale i postawy nauczyciela, prawda? Na czym polega w takim przypadku rola nauczyciela?
Dr J.P.: Taką rolę i pracę nauczyciela można porównać do budowania z klocków albo do teorii Eriksona do scaffoldingu, czyli do robienia rusztowania polegającego na tym, że ja tylko coś zarzucam, ale jest to tylko pomysł na rozłożenie problemu na kawałki, pomysł na realizację należy do nich. To jest rola nauczyciela konstruktywisty, który pozwala dzieciom na konstruowanie wiedzy.
A.G.: Czy możesz dokładniej wyjaśnić, na czym ten konstruktywizm polega?
Dr J.P.: Nam nie chodzi o przekaz wiedzy, tylko o produkcję wiedzy. Nie trzeba wiedzy odtwarzać, tzn. baza jest potrzebna, to oczywiste. Nie ma co produkować wiedzy od zera, skoro wyszliśmy z jaskini. Ale ta wiedza może być cały czas materiałem dla kolejnej wiedzy, a liczymy na to, że i mądrości. Nauczyciel musi być prawdziwie otwarty. Jeśli ma już pomysł, jak to zrobić, to rzadko kiedy będzie prawdziwym konstruktywistą. Musi poddać się tej swojej nieumiejętności, poszukiwaniu razem z nimi.
A.G.: Czyli pobudza dzieci do myślenia, do odkrywania świat. Pozwala im na to, by same dochodziły do pewnej wiedzy?
Dr J.P.: Powinien się powstrzymać od przekazania gotowego rozwiązania. Może wymyślić kroki, podpórki, jak w tworzeniu rusztowania, ale nie wolno mu wymyślić rozwiązania, bo wtedy jest nauczycielem-przekazicielem, a nie nauczycielem konstruktywistą. Na tym polega prawdziwy konstruktywizm. Jeśli wejdę z planem ich działania na lekcję, to udaję przed nimi, że liczę na ich pomysłowość, a naprawdę nie liczę, tylko oczekuję, że te wypowiedzi, na jakie czekam, się pojawią.
A.G.: Na koniec poproszę Cię jeszcze, żebyś powiedziała, co dzieciom daje takie tworzenie definicji?
Dr J.P.: Daje im bardzo dużo. Po pierwsze, rozwój kompetencji społecznych, spierania się, dyskutowania, rywalizowania ze sobą. Oni, tworząc te definicje spierali się ze sobą, musieli walczyć na słowa, podawali lepsze bądź gorsze pomysły, wręcz się prześcigali w tym wymyślaniu. Ale też uczyli się życzliwości, akceptacji. W tej klasie był pewien Dareczek-flegmatyk. Wydobycie z niego choćby słowa w czasie lekcji było sukcesem. Trzeba było czekać, aż coś powie. Czasem trwało to naprawdę długo. I oni się nauczyli czekać na niego, a jak mu się udało, to się cieszyli.
Kolejną korzyścią wynikającą z definiowania jest wzbogacenie słownictwa, ale też wiedzy językowej, a wręcz pobudzenie zainteresowania językiem ojczystym, który przestaje być martwą materią. Dowiadujemy się, że można go wykorzystać, aby tworzyć.
A.G.: A ścisłość myślenia?
Dr J.P.: Myślę, że tak, ale ja bym powiedziała nawet bardziej szczegółowo, że umiejętność klasyfikowania, analizy i syntezy. Przecież trzeba dokonać analizy, żeby dokonać syntezy, czyli aby tworzyć definicję i odwrotnie, prawda? Trzeba dokonać rozbioru tego pojęcia, żeby je zsyntetyzować w jedną definicję. Kiedy dzieci nabrały wprawy, szło im to dosyć płynnie.
A.G.: Od siebie dodam, że taka umiejętność pomaga w pisaniu wypracowań, zwłaszcza przy rozprawkach mówi się o wynalezieniu w tekście polecenia i zdefiniowaniu słowa kluczowego Młodzież sobie z tym nie radzi. Często też nie rozumie znaczenia używanych przez siebie słów. Utrudnia to często komunikację, no bo przecież jeśli o czymś mówimy, musimy dokonać tzw. explicatio terminorum.
Dr J.P.: U mnie na lekcji to się pojawiło z takiej intuicji pedagogicznej, która podpowiedziała mi, że to może być taki ciekawy kierunek i zaryzykowałam. Okazało się, że tak. Często „podrzucałam” dzieciom różne pomysły, choć w ocenach bywały bezlitosne. Kiedy jakiś kierunek im się nie podobał, to mi mówiły, że jest „do bani”. No więc jeśli tu tego nie powiedziały, to znaczy, że pomysł wspólnego definiowania był trafiony.
A.G.: Dziękuję za rozmowę. Liczę na kolejne wywiady.
Rozmawiała Agata Głażewska