Ta strona używa plików cookies, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Korzystając z niej wyrażasz zgodę na ich używanie

Wspomnień ciąg dalszy

25 / 01 / 2019



Pisałam ostatnio o naszej decyzji dotyczącej edukacji domowej. Dziś podróży sentymentalnej ciąg dalszy.

Wspominam sobie dawne czasy (jak by powiedział profesor Budajczak „jak to drzewiej bywało”), tym bardziej że dzieci dorastają i nasza przygoda powoli się kończy, a był to czas, który chce się „ocalić od zapomnienia”. Okres wczesnoszkolny – jak to się nazywa, choć do nas nie bardzo pasuje – był daleko odbiegający od stylu szkolnego, choć – z powodu pewnych utrudnień – nie do końca. Otóż przez pierwsze dwa lata córka musiała być zapisana do szkoły rejonowej i tam, niestety, wymagano systematycznej pracy z określonym podręcznikiem. W pierwszej z tych szkół (bo wraz z przeprowadzką rejon nam się zmienił) byliśmy z tego dość rygorystycznie rozliczani, natomiast w drugiej podchodzono do nas z większym zaufaniem. Wychowawczyni klasy, do której Madzia była przypisana, traktowała kontakt z nami jako ciekawe doświadczenie, o którym ostatecznie wypowiadała się w samych superlatywach („Jam ci to, nie chwalący się, sprawił” rzekłby Zagłoba). Byliśmy otwarci, życzliwi, dziecko zdolne i pilne i stąd taka opinia. A do tego jeszcze nauczycielka lubiąca nieschematyczne metody nauczania.Mimo przychylnego nastawienia szkoły rejonowej z radością przyjęliśmy wiadomość o zmianie ustawy zezwalającej na wybór dowolnej placówki oświatowej przez homeschoolersów. No i zaczęły się nasze wyjazdy do „dobrych ludzi w górach”, czyli, jak łatwo się domyślić, do Sawickich. Wspominamy tamte czasy z rozrzewnieniem: tę kameralną, rodzinną, ciepłą atmosferę, pierwsze przyjaźnie, egzaminy, narty, nocne Polaków rozmowy. No ale Koszarawa była od święta, a centrum edukacji stanowił dom. I z nim wiąże się przede wszystkim tamten czas, na który składały się: radość bycia razem, układanie puzzli, słuchanie muzyki, czytanie książek. Czytaliśmy dużo i dzieci to uwielbiały. Wcielały się potem w różne postaci literackie i historyczne. Pamiętam, jak kręcono o nas reportaż. Gdy przesympatyczna ekipa telewizyjna przekroczyła próg naszego domu, córka od razu się przedstawiła: „jestem Jagiełło”, na co kamerzysta, lekko zbity z tropu, odparł: „a ja Barbara Radziwiłłówna”.Oprócz tego było wiele innych zajęć: śpiewanie pieśni powstańczych, zabawy w sklep, pocztę, szkołę, bajki, opowiadanie historyjek. W tym ostatnim przodował syn. Na wyjeździe do domku letniskowego cioci zbierał całą rodzinę przy ognisku i zarządzał czas opowieści. Często też opowiadał historyjki, a ja je zapisywałam, tworzył historie do obrazków (na przykład Butenki), wymyślał gry planszowe z fabułą.Dzieci lubiły też rysować i lepić z plasteliny. Syn, kiedy interesowały go wojny na Pacyfiku, lepił setki samolocików, a potem odtwarzał sceny batalistyczne. Często graliśmy w gry planszowe, do dziś mamy ich dużo. No i gotowaliśmy wspólnie, piekliśmy ciasteczka, robiliśmy podwieczorki. Nie dbaliśmy o to, żeby wszystko, co robimy, miało walor edukacyjny. Nie! Po prostu spędzaliśmy razem czas, a dzieci były tak twórcze, że zostawialiśmy im inicjatywę. Podsuwaliśmy ciekawe książki, a dalej się działo ? Na przykład gdy wypożyczyłam „Bohaterowie historii Polski”, to zaczęło się wielkie zainteresowanie historią, zabawa w królów, zagadki, oglądanie filmików typu „Animowana historia Polski”. Zdobywanie tej wiedzy było zabawą i radością.Na zdjęciu jesteśmy razem z rodziną Nancy i Wieśka, u których bywaliśmy w czasie wakacji.